niedziela, 28 listopada 2010

Imagis Tour 2008


IMAGIS TOUR 2008 – MARATON DLA WYTRWAŁYCH

Koniec sierpnia od czterech lat jest dla najbardziej wytrwałych i żądnych skrajnych doznań kolarzy maratończyków z niecierpliwością oczekiwaną datą. Dla coraz większej grupy pasjonatów także i w tym roku odbył się najdłuższy w Polsce ultramaraton rowerowy w jeździe non stop. Do dotychczasowych 1008 km dodano jeszcze 8, sytuując metę w Wołosate tuż za Ustrzykami Górnymi. Tegoroczny Imagis Tour to 1016 km ze startem w Świnoujściu i zakończeniem w Bieszczadach.
Porywających się na pokonanie ponad 1.000 km z wykorzystaniem jedynie siły mięśni i wbrew, wydawać by się mogło, wygodnej naturze większości z nas, z roku na rok przybywa! Deklarujących chęć zmierzenia się z dystansem i własnymi słabościami było 56 kolarzy. Ostatecznie wystartowało 41 śmiałków i 1 śmiałka (?), hmm, niech będzie białogłowa.
Moja tegoroczna, szczególnie po czerwcu, forma sportowa jest niższa niż oczekiwałbym. No cóż, tak dla mnie jak i dla wszystkich uczestników kolarskich maratonów szosowych sport rowerowy jest tylko i aż, lecz jedynie hobby. Naszą pasję traktujemy jako  wyzwanie, lecz nie sposób przecież walczyć ponad posiadany czas, zobowiązania prywatne czy zawodowe.
O ile jednak w drugiej połowie roku zrezygnowałem z uczestnictwa w części wyścigów w ramach Pucharu Polski, o tyle udział w Imagis Tour był wręcz obowiązkiem!                       Już kilka miesięcy wstecz zdecydowałem się na start w kategorii solo – novum wprowadzone w tym roku. Do poprzedniego roku start był wspólny dla wszystkich uczestników pozwalając także na kolektywną  jazdę na trasie, co ma niebagatelne znaczenie dając możliwość współpracy, schowania się przed wiatrem czy też koleżeńskiej pomocy w sytuacjach awaryjnych.
Zgodnie z regulaminem, startując solo zawodnik deklaruje samotną jazdę na całej, ponad tysiąc kilometrowej trasie! Nie wolno kontynuować jazdy w odległości mniejszej niż 100 m od innych kolarzy. Dla ułatwienia pracy sędziów i rozpoznawalności wśród  innych uczestników wyścigu, zawodnicy kategorii solo otrzymali numery startowe na charakterystycznym żółtym tle.
Im bliżej startu zaplanowanego na godzinę 08:00 tym bliżej sprawdzalności prognoz. Krótkie przemówienie prezydenta Świnoujścia odbywa się w strugach lejącej się wody.
Rozpoczęliśmy startem honorowym kierując się do granic miasta, gdzie w trasę rusza najpierw pierwsza, najmocniejsza grupa. Kilka minut za nią druga – ta i wcześniejsza to zawodnicy kategorii open. Jest ich w sumie 27. Oni jadą mogąc wspólnie zmierzyć się z czasem i odległością. 5 minut po drugiej grupie open na trasę rusza 15 kolarzy solistów startując co 1 minutę.
Jako zwycięzcy sprzed roku organizator dał mi pierwszą pozycję startową. Ruszam! Już przemoczony do suchej nitki dodatkowo nasiąkam wodą spod kół roweru i lejącą się z nieba.       
Temperatura powietrza spada dodatkowo potęgując uczucie chłodu. Jedynym panaceum jest w tych warunkach ostra praca nogami wpiętymi w pedały roweru. Podobno gdzieś w połowie trasy aura ma stać się przyjaźniejsza. W połowie? czyli za ponad 20 godzin.
Wszędzie obowiązuje zasada bij mistrza. Nie inaczej jest też i teraz. W niedługim czasie wyprzedzają mnie dwaj bardzo mocni koledzy ( startowali w ubiegłym roku w maratonie rowerowym Paryż  - Brest – Paryż, 1.200 km non stop ), a w chwilę potem  trzeci.
W przedstartowych założeniach liczyłem na to, że powinienem powalczyć o miejsce w trójce z czasem lepszym od pierwszego mojego startu w 2006, czyli poniżej 41 h 20 min., lecz uzyskanego w jeżdzie w grupie.
Jak złudne były to założenia pokazał czas!
Pierwszy punkt kontrolny, które na trasie rozmieszczone były co ok. 50 km, w Golczewie osiągam doganiając drugą grupę startową open. Prawdę mówiąc jestem pozytywnie zdziwiony. Pokonuję kolejne kilometry z wolna schnąc i na nowo przemakając..
Tuż po wyjeżdzie z Drawska, kolejna porządna ulewa połączona z niewielkim gradem przypomina, że ubiegłoroczne warunki pogodowe to tylko wspomnienie.
Od Kalisza Pomorskiego wiatr staje się przyjażniejszy zaczynając dąć w plecy. Cóż za radość z jazdy! 35-40 km/h dodaje otuchy i pozwala zapomnieć o chłodzie i bulgocącej w butach wodzie.  
Z Piły do pierwszego DKP ( Duży Punkt Kontrolny ) na 330 kilometrze trasy w Bydgoszczy pozostało 100 km. Bydgoszcz osiągam o g. 19:00, dokładnie tak jak sobie wcześniej założyłem – średnia prędkość na prawie jednej trzeciej maratonu to 30 km/h z uwzględnieniem krótkich przerw na punktach kontrolnych. Jest nieźle, a nawet doskonale! DKP umożliwia wszystkim uczestnikom kąpiel ( rzadko kto korzysta ), nocleg ( bardzo rzadko kto korzysta), gorący posiłek ( rzadko kto rezygnuje ). Posilam się rosołem, spaghetti , piję gorącą herbatę, nakładam na siebie strój adekwatny do nocnej jazdy – cieplejszy i upstrzony odblaskami.
W dalszą trasę ruszam przed 20:00 kierując się w stronę Torunia.   
I zaczynają się problemy. Jak zauważył później we Włocławku jeden z kolegów obsługujący punkt   kontrolny „ Grzegorz jest niezbyt ujechany, lecz widać, że noga słabo podaje”. Dokładnie tak się czuję! Nie mogę wykrzesać z siebie potrzebnej mocy. Ok. 22:00 na objeździe Torunia nie będąc pewien ,czy nie ominąłem zjazdu na Włocławek, zawracam w kierunku Bydgoszczy jadąc w przeciwną niż należy stronę. Nie tylko brak mocy w nogach, lecz i z ośrodkiem odpowiedzialnym za dowodzenie jest coś nie do końca tak jak należy. Dwóch jadących „normalnie” kolegów  rozwiewa moje wątpliwości – zawracam, straciwszy jednak ok. 30 minut. Co ciekawe, rok temu w tym samym miejscu to ja nakierowywałem jadących ze mną kolegów na właściwe zjazdy!
Włocławek dał możliwość napicia się gorącej kawy i herbaty przygotowywane przez miejscowego kolegę, znajomego z tras maratonów  Pucharu Polski. Krótki postój i ruszam dalej.
Przed Gostyninem pech – nagły uskok na asfalcie ( remont drogi ), wpadam w dziury i łapię „kapcia” w tylnym kole. Wokół ciemno, wykorzystuję własne przednie oświetlenie  do wymiany dętki. Zdjęcie koła i jego nałożenie muszę jednak przeprowadzić po omacku. Już mam ruszać, gdy nagłe bum! rozrywa świeżo nałożoną dętkę. Zaczynam zabawę od nowa wykorzystując drugą z trzech posiadanych zapasowych egzemplarzy. Ile straciłem ? – 30-40 minut.
Przejeżdżam przez Gostynin, Sochaczew, Żyrardów kierując się  w stronę Radomia.Za Radomiem, dojeżdżając do Iłży już wiem, że kilka godzin snu będzie koniecznością. Na miejscu jestem o 14:00, posilam się żurkiem i pierogami, biorę prysznic i udaje mi się zdrzemnąć 3 godziny. Wstaję o 19:00, zjadam coś gorącego, sprawdzam sprzęt i ruszam dalej w trasę. Zapadająca noc nie wróży niczego dobrego. Po niebie wałęsają się czarne chmury, błyski piorunów gdzieś w oddali rozcinają granatową noc. Temperatura znów spada.
Uśpiony Rzeszów przejeżdżam walcząc z przemożną chęcią zatrzymania się w ciepłym pomieszczeniu. Na punkcie kontrolnym zjadam kanapki, kilka zabieram w dalszą trasę.
Skręt na Sanok zawsze był dla mnie jak ambrozja. Tu, w Bieszczadach rok temu, dwa lata wstecz, odczuwałem przypływ nowych sił. I tym razem jest podobnie! Pomimo dotychczasowych trudnych momentów ( ba!, nie momentów a wręcz permanentnego stanu ) czuję się jak nowo narodzony.
Sanok, Ustrzyki Dolne, Ustrzyki Górne i jest meta – Wołosate!
Cel osiągnąłem tuż przed południem we poniedziałek samotnie pokonując 1016 km w 51 h 52 min., co wystarczyło do zajęcia 5 miejsca w kategorii solo.
Wyścig rozpoczęło 42 kolarzy, 27 w kategorii open i 15 w kategorii solo, a wśród nich wspomniana na początku białogłowa. Z trasy wycofało się 2 zawodników.
 W niezwykle trudnych warunkach pobity został rekord trasy, i to przez kolarza   kategorii solo – co najmniej przez rok czas 36 h 21 min. będzie tym najlepszym !
Ostatni zawodnik minął linię mety po 68 h 52 min.

Grzegorz       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz