Norwegia
Autorem artykułu jest Piotr Łeszyk
2921 km, 28 dni jazdy, 2 przyjaciół i 2 rowery, 1 cel. Relacja z rowerowej wyprawy z Oslo na Nordkapp...
Już na początku 2006 roku wybraliśmy Nordkapp za cel naszych wakacji. Nie chcieliśmy jednak dołączać do rzeszy turystów, którzy docierają tam samochodem, autobusem, czy promem. Wybraliśmy więc nieco trudniejszy i bardziej wymagający sposób podróżowania. Przez kilka miesięcy przeglądaliśmy przewodniki i mapy, szukaliśmy inforamacji w internecie, stopniowo uzupełnialiśmy sprzęt i oczywiście (na ile pozwalał nam czas) jeździliśmy na rowerach. Zaplanowana przez nas trasa wiodła z Oslo przez Lillehammer, Roros, Trondheim, Namsos, Bodo, Archipelag Lofotów, Altę na Nordkapp.
17 sierpnia rano w samym centrum Oslo wysiedliśmy z busa, który dowiózł nas z Poznania. Szybko załadowaliśmy cały ekwipunek na rowery i ruszyliśmy na krótki objazd norweskiej stolicy. Mając po raz pierwszy do czynienia z tak ciężkimi sakwami (po 40 kg na każdym rowerze) namacalnie przekonaliśmy się co oznacza zwrot „rower jeździł jak chciał”. Nie mając zbytniej kontroli nad naszymi „czołgami”, zdołaliśmy zobaczyć budynek parlamentu, ratusz, twierdzę Akershus, a także obrazy Edvarda Muncha w Galerii Narodowej. Najbardziej podobał nam się „Krzyk” – trochę nam przypominał postać Rysia z Klanu. Pomimo, że Oslo wywarło na nas bardzo korzystne wrażenie, chcieliśmy jak najszybciej ruszyć w trasę!
Pierwszym celem naszego wyjazdu było dotarcie do Lillehammer. Zanim to nam się udało, zaliczyliśmy pierwszą awarię – w Karola rowerze pękła dętka – pierwsza i ostatnia w czasie całego wyjazdu. Trzeciego dnia rano minęliśmy niewielkie Lillehammer, w którym oprócz słynnej nazwy i skoczni nie ma nic przyciągającego. Znacznie więcej „rozrywki” dostarczył nam podjazd w Góry Rondane. Był to kilkunastokilometrowy odcinek o 9-cio procentowym kącie nachylenia. Po kilku godzinach mozolnego pedałowania wjechaliśmy na wysokość ponad 1200 m n.p.m. Żaden inny podjazd nie dał nam się aż tak we znaki, a każda następna „górka”, choćby stroma i wysoka, była niczym, w porównaniu z tym. Nasz trud nie poszedł jednak na marne – Góry Rondane mają wspaniały krajobraz, nieporównywalny z żadnymi polskimi górami. Równie ciekawie i emocjonująco było podczas zjazdu do doliny, kiedy w strugach ulewnego deszczu, z dużym obciążeniem i po „zakręciastej” drodze mknęliśmy naszymi bolidami w dół. Wrażenia niezapomniane.
Następnym ciekawym punktem na naszej trasie było Roros – górnicza osada, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Największe wrażenie robią dwustuletni kościół i drewniane domki stojące wzdłuż opustoszałych ulic na zboczu góry. Atmosfera była niesamowita, a ulice zupełnie puste, więc aż głupio było nam głośno rozmawiać.
Do Trondheim było już z górki. Oczywiście nie cały czas, bo to przecież Norwegia, a tu hasłem przewodnim jest PODJAZD. Ale Roros położone jest w górach, a Trondheim nad morzem, więc tendencja była „spadkowa”. Trondheim, założone w 997 roku, jest obecnie trzecim co do wielkości miastem Norwegii. Główną atrakcją miasta jest tysiącletnia katedra Nidaros, największa średniowieczna budowla w całej Skandynawii. Zgodnie z legendą, pod świątynią znajduje się grób św. Olafa, dlatego do katedry od setek lat przybywali pielgrzymi z całego kraju. Po krótkim objeździe miasta ruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – na północ. Od Trondheim nasza trasa wiodła wzdłuż fjordów, które z małymi przerwami towarzyszyły nam do samego Przylądka Północnego.
W Steinkjer, kilkadziesiąt kilometrów za Trondheim, zjechaliśmy z głównej trasy, by 600-kilometrowy odcinek do Bodo przejechać bocznymi, o wiele bardziej widokowymi szosami. Wtedy też zaczęły się problemy z Karola tylnym kołem, w którym w ciągu dwóch dni złamało się 6 szprych. Obręcz była na tyle zósemkowana, że o dalszej jeździe nie było mowy, a do najbliższego warsztatu mieliśmy około 80 km. W całej tej przygodzie (bo takie zmagania to nic innego jak dodatkowa przygoda) mieliśmy sporo szczęścia i spotkaliśmy się z dużą życzliwością ze strony Norwegów. Nie dość, że mogliśmy rozbić namiot na czyimś podwórku, to następnego ranka znaleźli się chętni, którzy podwieźli nas pod samo Bronnoysund (tam właśnie był warsztat). Po szybkiej transplantacji szprych i reanimacji koła ruszyliśmy w dalszą trasę. W sumie po ośmiu dniach jazdy wzdłuż wybrzeża, zaliczeniu ponad 10 przepraw promowych i zrobieniu masy zdjęć fantastycznych widoków, dojechaliśmy do Bodo, skąd promem przedostaliśmy się do Moskenes na Lofotach.
W miejscowości o wdzięcznej nazwie: „A”, na samym końcu drogi wiodącej przez Lofoty, znaleźliśmy najlepszą miejscówkę na nocleg w całej Norwegii. Stojąc na skałach, wysoko nad poziomem morza mieliśmy z jednej strony wspaniały widok na wysokie szczyty, wyrastające prosto z morza, z drugiej – na Morze Norweskie i wysunięte bardziej na południe wyspy archipelagu. Rano czekała nas długa sesja fotograficzna, a zapierające dech w piersiach widoki nie pozwoliły odjechać zbyt szybko.
Lofoty są okrzyknięte najpiękniejszą częścią całej Norwegii. Na nas największe wrażenie zrobiły okolice Moskenes. Później fjordy przybrały kształty przypominające to, co widzieliśmy już wcześniej. W niektórych zatokach są też cudowne plaże z białym piaskiem, jednak temperatura i wiatr nie zachęcały do kąpieli. Pierwszy dzień na wyspach spędziliśmy bardzo pracowicie – wśród strzelistych gór i nadmorskich miasteczek niemal wyjętych z obrazka, przejechaliśmy ponad 140 km. Udało się tylko dzięki temu, że koło południa naszły chmury i już nie musieliśmy tak często zatrzymywać się „na zdjęcie”.
Wieczorem tego dnia przyszedł nam do głowy ambitny pomysł – za około 330 km mieliśmy odwiedzić znajomych (wizja prysznica, dobrego obiadu i ciepłego pokoju). Postanowiliśmy, że spróbujemy dojechać tam w dwa dni. Pierwszego przejechaliśmy 155 km i nie wiedzieliśmy, czy następnego dnia weźmiemy ciepły prysznic w tradycyjnej norweskiej hytcie (hytta to taki drewniany domek letniskowy) czy też znowu będzie musiała wystarczyć menażka, gąbka i 0,7 litra zimnej wody... Po dobrze przespanej nocy wyruszyliśmy wcześnie rano i po ok. 30 km opuściliśmy Lofoty. W sumie po prawie 10 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce. Przejechaliśmy tego dnia 180,37 km i byliśmy z siebie niesłychanie dumni. Cztery kolejne dni minęły nam na odpoczynku i zbieraniu sił przed dalszą podróżą (jedzenie, spanie, jedzenie, jedzenie...).
Aż do samej Alty nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, jedynie pogoda pogarszała się z dnia na dzień. W samej Alcie warto odwiedzić muzeum, w którym podziwiać można naskalne rysunki sprzed kilku tysięcy lat. Zaraz za miastem zaczyna się rozległy płaskowyż (płasko jest jak już się podjedzie ponad 300 metrów...), z którego drzewa i krzewy zostały skutecznie wyparte przez trawy i mokradła. Nieodłącznym elementem tego krajobrazu są też swobodnie biegające renifery, a padający deszcz dość dobrze wkomponował się w całość. Z płaskowyżu zjechaliśmy do Porsangerfjordu (trudne słowo), wzdłuż którego wiedzie droga na sam Przylądek Północny. Od tego momentu dodatkowym utrudnieniem był bardzo silny wiatr, wiejący jak to zwykle bywa - prosto w twarz.
Wbrew pozorom najdalej wysunięty na północ punkt Europy wcale nie znajduje się na kontynencie, lecz na wyspie - Mageroyi. Aby się tam dostać, trzeba przejechać podziemnym (a w zasadzie podmorskim) tunelem o długości ponad 7 km. Jadąc rowerem trzeba się dość ciepło ubrać, bo droga schodzi do 212 m p.p.m. i na samym dole jest raczej chłodnawo (no, tylko w czasie zjazdu; gdy się już zacznie podjeżdżać, nagle robi się ciepło...). Podobnie jak w przypadku wszystkich innych tuneli, mostów i niektórych przepraw promowych – rowerzyści nie muszą płacić za przejazd. Największym miastem na wyspie jest Honningsvag. My dotarliśmy tam popołudniu i po zrobieniu zapasów na kilka następnych dni rozbiliśmy namiot niemal przy samej drodze. Do Nordkappu zostało 30 km!!
Pierwsze budzenie zaplanowaliśmy na 7 rano. Słysząc jak mocno wiało i padało uznaliśmy to za głupi pomysł. Ostatecznie ruszyliśmy o 11. Ten krótki, ostatni odcinek trasy był chyba najgorszym rowerowym doświadczeniem w naszym życiu. I absolutnie nie chodziło tu o konieczność podjazdu na wysokość 307 metrów – po przejechanniu 2,5 tysiąca kilometrów takie górki nie robią na człowieku większego wrażenia. Problem był inny – wiatr był tak przeraźliwie silny, że rowerami rzucało po całej drodze. Obawialiśmy się nawet czy nie zniesie nas pod nadjeżdżający samochód. Po ponad 3,5 godzinach walki naszym oczom ukazał się ostatni podjazd, a na jego szczycie – budynek Nordkapphalle. Kiedy podjechaliśmy pod bramki wjazdowe (kasy biletowe), spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Bileter (jakkolwiek go nazwać) najpierw zapytał skąd jedziemy, a potem zakrył ręką cennik i powiedział, że mamy się tym nie przejmować. 14 września 2006 roku, po 24 dniach jazdy i 2530 przejechanych kilometrach, byliśmy na Nordkappie! Ciężko opisać co czuliśmy stając pod olbrzymim globusem, patrząc w stronę bieguna. Na pewno wzruszenie i ogromną radość. Ale świadomość, że wszystko się udało, że SIĘ UDAŁO napływała stopniowo. I było nam z tym szalenie dobrze. Czuliśmy się jak Wilhelm Zdobywca na polach pod Hastings, jak Krzysztof Wielicki na jednym z ośmiotysięczników, jak Neo po pokonaniu Agenta Smith`a...jak oni wszyscy razem wzięci.
Nikogo o nic nie pytając, przez 3 dni mieszkaliśmy w namiocie rozbitym dosłownie obok wejścia do Nordkapphalle. W godzinach otwarcia hali przenosiliśmy się do środka, żeby pobyć w ciepłym pomieszczeniu. Korzystając z dobrej pogody i świetnej widoczności – robiliśmy zdjęcia wszystkiemu dookoła, prawie jak rodowici Japończycy. Niestety w dniu, w którym chcieliśmy wybrać się na cypel Knivskjelodden (kolejne trudne słowo) – faktycznie najbardziej wysunięty punkt Europy, naszły gęste mgły i silne deszcze, więc z wycieczki nic nie wyszło. W takich też warunkach wracaliśmy do Honningsvag, skąd promem linii Hurtigruten popłynęliśmy do Tromso. Po kilku dniach wylecieliśmy stąd do Oslo, a dalej - do Polski. Oficjalnie rzecz ujmując – wyprawa dobiegła końca.
Wyjazd w liczbach:
2921 km przejechaliśmy w czasie całego wyjazdu
2530 km – długość naszej trasy z Oslo na Nordkapp
180,37 km – maksymalny dystans dzienny
104,32 km – średni dystans dzienny wyprawy
58,3 km/h – maksymalna prędkość
40 kg bagażu wiózł każdy z nas na początku wyprawy
32 kg prowiantu zabraliśmy z Polski
18,12 km/h – średnia prędkość całej wyprawy
8,5 kg – ważył nasz namiot. Do tego była ponad 2 kg folia murarska, bo namiot przeciekał :)
6 szprych złamało się w czasie drogi (wszystkie w tylnym kole Karola)
1 raz przebiliśmy dętkę (Karol, w swoim nieszczęsnym tylnym kole)
0,7 litra wody w menażce wystarcza, żeby dokładnie się umyć „od stóp do głów” (z pomocą gąbki)
Tekst: Michał Unolt, Karol Zielonka
---
Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!
Artykuł pochodzi z serwisu
www.Artelis.pl